Ziemie naszego województwa skrywają mroczne tajemnice. Wydawało się, że czas zatarł wiele z nich, jednak determinacja badaczy pozwala rzucić trochę światła na wydarzenia z czasów II wojny światowej. Coraz więcej wiemy m.in. o „Dolinie Śmierci” w Chojnicach.
Wszystko tak na prawdę rozpoczęło się przed II wojną światową. Część ludności niemieckiej zaczęła się organizować i tworzyć spis ludności, która w jakikolwiek sposób była „wroga” wobec Rzeszy. W praktyce lista była po prostu informacją o osobach, które w przyszłości miały zostać wymordowane. Gdy wybuchła wojna rozkazem Himmlera powołano Volksdeutscher Selbstschutz, paramilitarną organizację, która ma na swoim sumieniu dziesiątki tysięcy istnień.
Jak działali?
Selbstschutz słynęło ze swojej brutalności. Bywało i tak, że nawet oficerowie SS byli zszokowani ich okrucieństwem. Ofiarami padali wojskowi, księża, Żydzi i inteligencja polska. Czasem, by zostać rozstrzelanym wystarczyło mieć zatarg sąsiedzki z członkiem Selbstschutzu albo stanowić dla niego konkurencję w biznesie. Niemcy rozpoczęli akcję Intelligenzaktion, czyli „Inteligencja”. Celem jej były „pozbycie się” wszystkich osób, które mogły stanąć na czele jakiegokolwiek powstania, zrywu czy odrodzenia się Polski.
Inteligencja była dla nazistów szczególnie niebezpieczną grupą. Mogła doprowadzić do odrodzenia się polskości. By usprawiedliwić mordy potrzebowano jakiegoś pretekstu. Tutaj posłużono się Krwawą niedzielą w Bydgoszczy (czyli zamieszkami w tym mieście na początku września, podczas których zginęli niemieccy cywile. Propaganda nazistowska wykorzystała te wydarzenia, by zachęcić do odwetu na Polakach) oraz sprawa Kazimierza Zabłockiego. Ten niewinny mieszkaniec Chojnic przypadkowo został sfotografowany ze zwłokami niemieckich żołnierzy. Jego sprawę wykorzystano propagandowo, a samego Zabłockiego wsadzono do klatki i obwożono po licznych miastach. Karmiono go jedynie solonymi śledziami. Zmarł w męczarniach z odwodnienia.
Pierwsze zbrodnie w „Dolinie Śmierci” rozpoczęły się niebawem po wybuchu wojny. Mordowani byli miejscowi inteligenci, ale i pacjenci szpitala psychiatrycznego, którzy dla nazistów byli zbędnym balastem.
Polaków, których uznano za wrogów, przetrzymywano przez jakiś czas w obozie w dawnym zakładzie poprawczym. Teoretycznie stawali oni przed sądem. Były to jednak jedynie pozory praworządności. Gdy już zapadł wyrok, wysyłano ich do doliny. Członkowie Selbstchutzu strzelali więźniom w tył głowy. Pierwsza „fala” mordów trwała od początku wojny do końca roku.
Kolejna wielka rzeź miała miejsce pod koniec wojny. Wojska niemieckie wycofujące się przed Armią Czerwoną, rozstrzelały tutaj osoby, które maszerowały na zachód. Niektórzy mówią, że byli to członkowie Powstania Warszawskiego, inni że osadzeni w zakładzie karnym w Bydgoszczy, na co mogą wskazywać ostatnie badania.
Przywracanie tożsamości ofiarom
Zespół dr. Dawida Kobiałki, o którym rozpisywały się również zagraniczne media, odnalazł liczne przedmioty, które mogą rzucić światło na to, ile osób zginęło w tym miejscu. W „Dolinie Śmierci” odnaleziono masowy grób, w którym znajdowała się tona ludzkich kości. To prawdopodobnie ofiary z końcówki wojny. Naukowcy użyli nowoczesnych technik, takich jak radar penetrujący grunt, LiDAR (czyli skanowanie terenu laserem) czy analizę pola elektromagnetycznego. Gdy znaleziono ludzkie szczątki, ekshumacją zajął się IPN. Teraz przyszedł czas na ustalenie tożsamości ofiar.
Przy przywracaniu imion i nazwisk pomocne są pamiątki znajdowane w grobach, takie, jak np. ślubna obrączka, która należała do Ireny Szydłowskiej. IPN wciąż poszukuje osób, które sądzą, że członkowie ich rodzin mogli zostać zamordowani w „Dolinie Śmierci”. Ich wspomnienia, czy opowieści przodków, mogą okazać się niezwykle ważne.
Inne miejsca kaźni
Nie tylko ziemia chojnicka spłynęła krwią. Selbstschutz mordowało także w innych miejscach, np. w lasach koło Kartuz. Mechanizm był podobny – wystarczył donos, by kogoś aresztować. Więźniów przybywało z każdym dniem, więc Niemcy zmuszeni byli stworzyć obóz w Dzierżążnie. Aresztowanych traktowano, jako darmową siłę roboczą na niemieckich polach. Więźniowie stawali przed „sądem”, który następnie skazywał ich na śmierć. Wyroku dokonywali członkowie Selbstschutz lub SS-mani.
W Lesie Szpęgawskim koło Starogardu Gdańskiego zginąć mogło nawet 7 tys. osób. Ginęli tutaj nie tylko inteligenci, ale, podobnie jak w Chojnicach, pacjenci szpitala psychiatrycznego. Polacy, pod lufami karabinów, byli zmuszeni do wykopania masowych grobów. „Zdrowi” pacjenci musieli sami wykopać sobie groby. Niesprawnych po prostu mordowano. Musieli uklęknąć i czekać na strzał w tył głowy. W czasie wojny amunicja jest bardzo cenna, więc naziści ją oszczędzali. Część pacjentów zatłuczono na śmierć kolbami karabinów. Rannych nie dobijano, a jedynie grzebano żywcem.
Ponure sekrety kryją także lasy w okolicy Skarszew. Śmierć ponieśli tutaj członkowie inteligencji, Żydzi, a także obozujący w okolicy Cyganie. W tych okolicach zginąć tam mogło nawet 400 osób.
Ukrywanie zbrodni
Wciąż dokładnie nie wiadomo, ile osób zginęło w dolinie. Mówi się nawet o 2 tys. Gdy Niemcy wiedzieli, że wojna jest przegrana, powołali specjalne komando, którego zadaniem było zacieranie śladów wszelkich zbrodni. Wykopywano ciała i palono zwłoki, a wszystkich świadków „uciszano”. W Lesie Szpęgawskim część ciał spalono, część przysypano wapnem, a część wywieziono. Na miejscu zbrodni posadzono las, by nikt nie pamiętał o okrucieństwach, które tu się dokonały.
Po wojnie prowadzono ekshumacje, ale robiono to niestarannie. Nie posiadano także sprzętu, którym naukowcy dysponują dzisiaj. Nad ustaleniem prawdy o „Dolinie Śmierci” pracują gdański pion śledczy IPN, Fundacja Przyjaciół Instytutu Archeologii i Etnologii Polskiej Akademii Nauk oraz IAE PAN.
Kilku członków Selbstschutz zostało skazanych, jednak większość cieszyła się po wojnie długim i szczęśliwym życiem. Tak, jak Ludolf von Alvensleben, który zbiegł do Argentyny. W ucieczce pomogli mu duchowni ewangeliccy. Ludolf przyjaźnił się z Juanem Peronem, więc włos z głowy nie mógł mu spaść. Został skazany zaocznie przez sąd w Toruniu, ale przy tak potężnych przyjaciołach ten wyrok nie miał żadnego znaczenia. Zmarł bez wyrzutów sumienia w latach 70-tych.
Heinrich Mocek – szef inspektoratu Selbstschutz został skazany na dożywocie, ale wyrok zapadł dopiero w połowie lat 60-tych. Hans Kruger, który skazywał w Chojnicach na śmierć, po wojnie też cieszył się wolnością. Kandydował nawet do parlamentu w swoim landzie. Udało się go skazać dopiero w 1967 roku. W 1986 roku został wypuszczony z więzienia. Dwa lata później zmarł.
opracowała: Iwona Nody